Basia
2009, wydarzenie, wideo 16'

OKSiR Świecie, Świecie

Kuratorka: Karina Dzieweczyńska
Reżyseria: Joanna Rajkowska
Kamera: Rafal Żurek
Montaż: Marek Sobolewski
Miksowanie dźwięku: Justyna Musialska, Sławomir Lewy, Wojtek Chołaściński
Montaż online i korekcja koloru: Marcelina Górka
Fotografia: Marek Szczepański

Zmarła w 2006 roku matka Joanny Rajkowskiej, zanim znalazła się w domu opieki, przeszła przez piekło Wojewódzkiego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych im. dra Józefa Bednarza w Świeciu. W odpowiedzi na zaproszenie do udziału w projekcie Przebudzenie-Reaktywacja (Miasto Świecie – nowe spojrzenie) Rajkowska podjęła próbę przepracowania osobistej traumy związanej z chorobą i śmiercią swojej matki – Barbary. Film Basia stanowi rejestrację kilkugodzinnego spaceru artystki po Świeciu, podczas którego – według jej słów – „stała się chorą matką”.

 





W ten sposób spełniła jej marzenie o ucieczce ze szpitala. Rajkowska, ubrana we flanelową piżamę, w szpitalnych kapciach zamiast butów, siwa, trzymając kurczowo czarną torbę z ukrytą w niej kamerą, błąkała się po mieście. Jednym z najważniejszych gestów było wejście do rzeki – z jednej strony oczyszczające, z drugiej samobójcze.

Artystka błąkałaby się pewnie tak o wiele dłużej, gdyby nie kobieta, która postanowiła udzielić jej pomocy. Zdołała Basię zatrzymać, wezwać policję oraz pogotowie. Kobieta, głęboko przejęta całą sytuacją, zaczęła żarliwie modlić się w intencji chorej. Ostatecznie artystkę, biorąc za uciekinierkę ze szpitala, zabrano na izbę przyjęć, skąd jednak udało się jej uciec.


Sen/psy

Miałam dziś sen, kolejny sen o mojej matce, która zmarła trzy lata temu. Wiozłam dwa psy samochodem do starego mieszkania w Bydgoszczy, mieszkania mamy. Kiedy zatrzymałam się na rogu, przezd apteką, jeden z psów zniknął z samochodu. Nie wiadomo jak i kiedy. Był to czarny pies, z podkurczoną boleśnie jedną nogą, przywieziony z Zazadin Kervansaray w Turcji. * Zaczęłam wchodzić po schodach klatki z drugim psem. Na drzwiach była kartka z ostrzeżeniem, żeby nie niepokoić zbyt późno, pismo matki. Była w środku, nie do końca mnie poznała. Za matką czaił się pies. Wyglądał zupełnie inaczej, ale to był ten sam pies. Był zdrowy, wielki, chudy. Biały, z serią czarnych łat i gdzieniegdzie rudawy. Rzucił się na mnie radośnie. Nagle, wstając na tylne łapy, urósł. Jego pysk był na wysokości mojej twarzy. Przytuliłam go. Poczułam ciepło futra.

Przed pięciona laty moja matka chorująca na chorobę Alzheimera przeszła załamanie i została odwieziona do szpitala psychiatrycznego w Świeciu. Była jednak na tyle przytomna, że przed opuszczeniem domu pożegnała się ze wszystkimi drogimi jej przedmiotani w bydgoskim mieszkaniu. Wiedziała, że już tam więcej nie wróci. Że nigdzie nie wróci.

Przyjechałam do Świecia. Długo krążyłam wśród ponurych pawilonów z czerwonej cegły szukając oddziału, na którym ją położono..

Zobaczyłam mamę, jak wychodzi ze szpitalnej sali, w zbyt dużej, jak na jej bardzo wychudzone ciało piżamie, przyciskającą dużą, czarną torebkę do boku. Torebka była pusta, personel szpitalny okradł ją ze wszystkiego co miała. Poznała mnie, choć za chwilę pogrążyła się w stanie niepamięci, w chaosie, w miazdze. Mówiła o tym, że to wszystko było zaplanowane. Była spokojna, stępiona lekami, ale jak zwykle bardzo wewnętrznie napięta. Byłam tam parę razy, jej stan z dnia na dzień się pogarszał. Mama, z coraz bardziej nieprzytomnym wyrazem twarzy zaczęła wykonywać różne dziwne czynności, rozpruwać szwy szpitalnych foteli, rozkładać przedmioty na części pierwsze, niszczyć. Miałam wrażenie, że próbuje odtworzyć sposób, w jaki jej mózg pustoszy choroba.

Sześć lat póżniej postanowiłam opuścić szpital. Na parę godzin stać się swoją własną matką, ubrać dużą, szpitalną piżamę, szpitalne papcie, wziąć czarną torebkę i wyjść.

Weszłam do rzeki, która płynie niedaleko. Zabrakło mi odwagi, żeby przejść na drugą stronę, ale zanurzyłam się prawie po pas. Poczułam wartki prąd, kamienie pod podeszwami na dnie, rośliny, zapach. A potem poszłam powoli do miasta.

Ja byłam w Świeciu moją matką. Z całym jej przerażeniem, z przepaścią, z której wynurzała się od czasu do czasu, ze świadomością niodwracalnych zmian, jakie niesie choroba. Miałam wrażenie, że matka mnie zalała, że weszła wszystkimi otworami, że jestem wobec niej i jej strachu bezbronna. Wiedziałam co się ze mną dzieje, ale nie potrafiłam tego kontrolować, ani tym sterować. Miałam wrażenie, że matka mną idzie i mną się boi. Śmiertelnie się boi.

 

* Zazadin to zajazd z czasów panowania Seldżuków, z XIII wieku, niedaleko Konyi, stolicy Anatolii.

Zamknij