Jestem człowiekiem, który się mało dziwi
2009, Z Joanną Rajkowską rozmawiają Paweł Mikołaj Krzaczkowski i Piotr Machłajewski

Tekst pierwotnie opublikowany w Przewodniku Krytyki Politycznej: Rajkowska

Tekst pierwotnie opublikowany w Przewodniku Krytyki Politycznej: Rajkowska, str. 170-182, Warszawa, 2009
Copyright © 2009 by Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Paweł Mikołaj Krzaczkowski/Piotr Machłajewski: Czy uprawianie sztuki współcześnie wiąże się z przełamywaniem wstydu?

Joanna Rajkowska: Myślę, że tak. Ale myślę również, że każdy ma inny poziom wsty­ du i gdzie indziej ten wstyd jest ulokowany. Ci, którzy zajmują się swoim ciałem, muszą przełamywać pewien wstyd związany z intymnością, z eksponowaniem intymności. Jest też wstyd związany z wykorzystaniem twoich prac, wypowiedzi, projektów w bezpośrednich celach politycznych, dla mnie jest to czasem obszarem wstydu. Taka polityczna nagość – poważna decyzja związana z wzięciem na siebie odpowiedzialności za polityczne gesty, które w przypadku artysty natychmiast stają się publiczne. Na początku było to dla mnie niesłychanie trudne.

PMK/PM: A może to czyjś wstyd cię interesuje? Weźmy pod uwagę Do- tleniacz i osoby, które przełamywały pewne społeczne tabu, na przykład starszą panią, która położyła się na trawniku…

Na pewno tak pojęty wstyd jest mi bardzo bliski. Jest związany z kasacją bądź też modyfikacją pewnych rytualnych ludzkich za­ chowań. Kiedy ludzie rezygnują z zachowań rytualnych, zaczyna się między nimi dziać coś, co mnie zniewala, jest to związane z jakimś fundamentalnym zachowaniem człowieczeństwa. Pró­ buję kreować takie sytuacje, w których ten rytuał nie tylko jest niepotrzebny, ale w jakimś sensie staje się po prostu krępujący, zbędny i ludzie automatycznie z niego rezygnują. Tak właśnie działo się w wypadku Dotleniacza. Było to coś, co nazywam nagą sytuacją, w której ludzie po prostu nie bardzo wiedzą, co zrobić, jak się zachować. Jest to zawsze trochę niezręczne.

PMK/PM: Kategoria człowieczeństwa jest dla ciebie istotna?

Jasne! Interesuje mnie człowieczeństwo „wobec”, bo szczerze mówiąc, nie zajmuję się człowiekiem jako takim, ale tym, co się dzieje pomiędzy jednym człowiekiem a drugim. Interesuje mnie bycie ludzi ze sobą, nagie bycie – przebywanie, w tym bardzo sze­ rokim sensie. To jak jedno ciało przebywa z drugim ciałem, ale też jak jedna pamięć/tożsamość współbrzmi z drugą pamięcią czy tożsamością. Jak ludzie są ze sobą. I tu jest z pewnością moment wstydu, o którym mówimy, bo taka „naga” sytuacja przebywa­ nia z kimś jest czymś, co dawno porzuciliśmy, obudowaliśmy to rytuałami, które to bycie kanalizują, formułują i sterylizują z tej najbardziej mnie przekonującej niezręczności i niewiedzy – co zrobić, co powiedzieć, jak ułożyć ciało wobec kogoś.

Jest to sytuacja, którą ja rozpoznaję jako taką, której szu­ kam, w której człowiek jest „jeden do jednego”, jest obnażony, obnażony w najlepszym tego słowa znaczeniu. Staram się jednak dokonywać takich operacji, żeby przy tym obnażeniu nie czuć wstydu, ponieważ nie chcę ludzi upokarzać i doprowadzać do sytuacji, w której będą wymuszali na sobie pewne zachowania. Chciałabym stwarzać sytuacje, w których rezygnacja z rytuału staje się naturalna, kiedy kwestia wstydu po prostu przestaje istnieć. Raj, krótko mówiąc.

PMK/PM: Niektóre twoje wypowiedzi wskazują na pewien dystans wo- bec relacji seksualnych, podobnie patrzysz na samą cielesność. twój stosunek do niej nie jest wprost afirmatywny, nie jest dla ciebie czymś jednoznacznie godnym pochwały.

I tak, i nie. Z jednej strony wszystkie moje projekty wynikają z po­ strzegania zachowań ludzi na poziomie somatycznym, więc jeżeli idę na plac Grzybowski, to patrzę, w jaki sposób ludzie koło siebie siedzą, zaczynam od najprostszych obserwacji dotyczących ciała, jego układu, pozycji, gestów i tak dalej…

A z drugiej strony odmawiam usług seksualnych w 22 zle- ceniach i namawiam ludzi do wspólnego snu w Dzienniku snów, który jakkolwiek przesycony erotyką, był jednak pozbawiony bez­ pośrednich seksualnych gestów.

Od wielu lat nie zajmuję się bezpośrednio seksualnością, zajmowałam się tym kiedyś, w sposób, moim zdaniem, dość… bolesny. Myślę o rzeźbach, które robiłam w latach 90. Nie bar­ dzo je lubię, są natomiast dwie realizacje, które przetrwały. Jedna to rzeźba, która nazywa się Miłość człowieka zwanego psem. Jest w kolekcji Zachęty, była pokazywana raz czy dwa, teraz pokutuje w magazynach. Myślałam ostatnio o tej rzeź­ bie. Jest to w jakimś sensie portret mojej seksualności. Nieduża dziewczynka, ciało idealnej dziewczynki może dziesięcioletniej – dla mnie ten wiek był cezurą, momentem skoku w dorosłość spowodowanego ciężką chorobą. Dziewczynka ma w brzuchu psa, którego znaleziono po wypadku, sam łeb, ucięty. Pies jest niebieski, ponieważ leżał w niebieskiej formalinie. Więc białe, gipsowe ciało dziewczynki z odlewem mojej głowy, moich uszu i moich dłoni, wszystko nieproporcjonalnie duże w stosunku do tego ciałka, a w brzuchu pies… Widać, że jest zmaltretowany, ma boleśnie otwarty pysk.

To była jedyna moja praca, o której nie potrafiłam nic po­ wiedzieć… Był 1998 rok, miałam indywidualną wystawę w Ma­ łym Salonie Zachęty. Przyszła do mnie dziennikarka i zapytała, o czym jest ta rzeźba. Przez 15 minut nie potrafiłam słowa z siebie wydusić, byłam zatkana, w końcu powiedziałam, że jest to rodzaj portretu. To był seksualny portret, myślałam o tym, jak seksu­ alność się we mnie uobecnia i w jaki sposób mnie przerasta. Ta rzeźba jest piekielnie cielesna, odbieralna od początku do końca na poziomie zmysłów. Do tej pory czuję wyraźnie, że tam jest coś nie tak. Coś nie tak z akceptacją ciała, z akceptacją partnera sek­ sualnego, tam musi być jakiś problem. Więc może to prawda, co mówisz. Nie wiem. Mówię o sobie jak o obcej osobie i być może ten dystans do siebie samej, do własnego ciała jest tego wszyst­ kiego przyczyną. I z pewnością – poczucie ironii.

PMK/PM: Porozmawiajmy o semantyce twoich prac, tych zakorzenionych w życiu miejskim, w przestrzeni społecznej, otwartych na tę przestrzeń. Czy wychodzisz z jakimiś oczekiwaniami wobec tych projektów, czy liczysz na to, że ludzie nadadzą im jakieś określone znaczenia?

Nie, nie mam żadnych oczekiwań. Jestem człowiekiem, który w pewnym sensie jest pozbawiony wyobraźni… Nie potrafię sobie wyobrazić, co ludzie z tym zrobią, jestem kompletnie…

PMK/PM: Jest ci to obojętne?

Jestem ciekawa, ale odklejam się emocjonalnie. Jestem bardziej zainteresowana generowaniem w ludziach pewnej wspólnotowej mocy i społecznymi konsekwencjami tych małych eksplozji niż rodzajem znaczeń, które ludzie nadadzą moim projektom, choć oczywiście jedno jest nierozerwalnie związane z drugim. Czasem jest tak, że mimo zupełnie sprzecznych interpretacji, chmury zna­ czeń, wielości wątków ludzie i tak jednoczą się wokół stworzonej sytuacji. Tak było z palmą.

Jest też tak, że podchodzę do tych projektów jak do części mojego życia. Bo nie budzisz się rano z oczekiwaniem, jaki ten dzień będzie, po prostu żyjesz. Masz jakiś tam plan, ale oczywiście ktoś wpadnie, gdzieś pójdziesz albo ktoś ci zrobi przykrość i wszystko diabli biorą… Tak samo jest z tymi projektami. To jest tak głę­ boko częścią mojego życia, od początku do końca, że przyjmuję je tak, jak się dzieją, ich każdą kolejną minutę.

PMK/PM: Czyli skoro nie miałaś oczekiwań, to też nie bywałaś zaskoczona?

Nie… czasem… siłą ludzkiej energii. Generalnie jestem człowie­ kiem, który się mało dziwi, po prostu to oglądam.

PMK/PM: Przyjmujesz do wiadomości?

Tak. I próbuję zrozumieć.

PMK/PM: Na jakiej zasadzie funkcjonujesz dzisiaj w „świecie sztuki”?

Słabo. Próbuję wrócić do galerii i wrócić do świata sztuki, zupełnie świadomie. Muszę się z czegoś utrzymywać, a do tej pory praco­ wałam jako designerka, robiłam strony internetowe. Filmowanie projektów publicznych to w moim wypadku najbardziej naturalna decyzja. Dwa lata temu nie przyszłoby mi do głowy, żeby wynaj­ mować kamerzystę, kręcić w HD czy kupować kamerę. Teraz to robię. Film Linie lotnicze kręcony na Węgrzech i film palestyński Camping Jenin to już normalne produkcje, w których wydarzeniom stale towarzyszyła kamera. Znam się na montażu w miarę dobrze, ale sama nie montuję, brak mi dystansu. Siedzę koło kamerzy­ sty i mówię: to tak, to nie – budujemy razem historię. Ten trop, tamten. Myślę, że w ten sposób udaje się zbudować opowieść równoległą do tego, co się działo, jakkolwiek fragmentaryczną. Jest to narracja, która może już funkcjonować samodzielnie, w galeriach. Tak wygląda moja próba powrotu.

Jelenia Góra, listopad 2008

 

Zamknij