Palmtyzantka miejska
2012, Sebastian Cichocki rozmawia z Joanną Rajkowską

Przekrój

Sebastian Cichocki: Palma skończy w tym roku dziesięć lat. Pomyślałem, że jest to bardzo szybko dojrzewające dziecko, nad wyraz samodzielne i dojrzałe. Zaczęliśmy myśleć o palmie trochę jak o osobie, prawda?

Joanna Rajkowska: Oczywiście, to nie ulega wątpliwości.

S.C.: Jaka jest więc ta osoba? mogłabyś pokusić się o stworzenie takiego rysu charakterologicznego palmy?

J. R.: Zawsze myślałam o niej, jako o bezczelnej dziewczynie. Zjawia się znikąd. Bez rodowodu. Źle urodzona. Nie wiadomo skąd. Pewnie z jakiejś prowincji. Jest bezczelna, tupie nogami. Żąda uwagi. Rozpycha się, walczy o swoje miejsce.

S.C.: Jak na swój wiek szybko dojrzała też politycznie…

J.R.: A ja z nią. Kiedy stawiałam w 2002 roku palmę, byłam całkowicie nieświadoma, nie wiedziałam nawet, że istnieje coś takiego jak projekt publiczny.

S.C.: Mało kto wiedział. Mieliśmy wyrywkową i niekompletną wiedzę o tradycji sztuki w przestrzeni publicznej, o jej potencjale, ale też o ryzyku, które podejmuje artysta wchodząc w miasto.

J.R.: Długo zastanawiałam się jak to w ogóle nazwać. Co to jest: rzeźba, instalacja? I odkryłam, o! Jest coś takiego! To się nazywa sztuka publiczna.

S.C.: No tak, w Polsce nie mieliśmy się do czego się odnieść. Myślę o skali tego projektu, jego brawurze. Trudno wpisać palmę w jakąś konkretną tradycję. O tym co zdziałać może sztuka w przestrzeni publicznej zaczęliśmy dyskutować dopiero w pierwszej dekadzie XXI wieku, kiedy Paweł Althamer zrealizował z sąsiadami „Bródno 2000” i jak palma stanęła na rondzie de Gaulla. Dyskusja w przypadku projektu Althamera miała inny charakter. Media przyjęły że sztuka poza przestrzenią galerii to jakaś nowa forma pracy socjalnej i przestały drążyć dalej, doszukiwać się jakiś ukrytych intencji artysty. W przypadku palmy zaczęły się jednak prawdziwe kłopoty. Nie było jasne, czy jako artystka chcesz zrobić dobry uczynek czy też spełniasz swój kaprys.

J.R.: To jest nie tylko polska specyfika. Teraz pracuję dużo w Anglii. Tam też trudno wyjść z takiego artystycznego „getta dobrych uczynków”. W momencie w którym robisz w mieście coś nieoczywistego, o niejasnych konsekwencjach narażasz się na natychmiastowe skasowanie projektu. Wszyscy boją się konsekwencji. Myślę, że sytuacja w Polsce jest nawet łatwiejsza. Ratuje nas XIX-wieczne myślenie o artyście, jako o specjalnej figurze, kimś kto posiadł specjalne moce, kto odczynia klątwy, zdejmuje uroki…

S.C.: Artysta jako ktoś wyposażony jest w trzecie oko, widzi więcej niż zwykli śmiertelnicy i może wskazać im drogę… To bardzo romantyczna wizja!

J. R.: Zaczęłam myśleć z szacunkiem o tej tradycji, bo to jest tak naprawdę furtka dla nas! Ludzie to rozumieją, akceptują. Odkryłam to robiąc projekt „Artystka do wynajęcia” w Berlinie. Wszystkie zlecenia były bardzo utylitarne – zrób to, posprzątaj tamto… Tylko jeden chłopak poprosił mnie tylko o zrobienie czegoś z drzwiami w swoim mieszkaniu, z którymi miał bardzo złe wspomnienia. Tymczasem kiedy trafiłam z tym samym projektem do Łodzi, naprawdę się zaczęło! Odczynianie uroków w czterech rogach pokoju, egzorcyzmy, wyganianie duchów z jakiś podejrzanych pomieszczeń. Dlaczego nie wykorzystać tej wiary w dialogu ze społeczeństwem? My artyści robimy coś czym nie zajmują się architekci, ani pracownicy socjalni, psychologowie socjologowie czy tzw. facilitatorzy. Jesteśmy grupą do zadań specjalnych.

S.C.: Ta wyobrażenie o roli artysty ma oczywiście dwie strony. Z jednej strony to ktoś, kto ułatwia, naprawia a przy okazji przegania upiory. A z drugiej, ktoś wyjęty spod prawa, ktoś kto może rzucić klątwę, nieodpowiedzialnie wystąpić przeciwko swojej własnej społeczności…

J. R.: Czasami należy jednoczyć, kiedy indziej dzielić. Dzielić po to, aby odkryć gdzie przebiegają linie podziałów, gdzie i dlaczego się zgadzamy. Przy moich projektach to bardzo klarownie wychodzi na wierzch. Przy czym te linie podziału zmieniają się w bardzo interesujący sposób. Dobre uczynki dobrymi uczynkami, w praktyce artysty granica jest bardzo śliska. Oczywiście nie chciałabym robić projektów, które w łopatologiczny, jałowy sposób diagnozują sytuację: o, zobaczcie, tak właśnie jest. Jeśli nie uruchamiamy za pomocą sztuki maszyny, która zaczyna działać sama bez naszej pomocy, to nie jest dla mnie w ogóle interesujące. Kiedy sytuacja staje się niepewna i nieprzewidywalna, zaczynam się tym fascynować.

S.C.: Kiedy w centrum Warszawy postawiłaś palmę, zwykli mieszkańcy, dziennikarze, urzędnicy zaczęli sobie zadawać pytania jakie spędzały sen z powiek krytykom sztuki i artystom w Ameryce Północnej czy Europie Zachodniej przez ostatnie trzy dekady. Kto posiada dzieło sztuki, które znajduje się w przestrzeni wspólnej? Kto decydować może o jego wartości? Czy mieszkańcy mogą uznać, że dane dzieło im się nie podoba i żądać jego usunięcia? Czy o sztuce w przestrzeni publicznej powinni decydować eksperci czy przypadkowi przechodnie? Jak myślisz jak media poradziły sobie z tą przyspieszoną lekcją sztuki publicznej?

J. R.: Media wykonały ogromną pracę, ale nie stało się to od razu. Przełom nastąpił około 2005 roku. Ale instytucje artystyczne zostały w tyle. Pamiętam kompletne niezrozumienie. Nawet ze strony przyjaciół – artystów i kuratorów. Wszyscy zgodnie uważali to za eksces, chęć zaistnienia w jakiejś przestrzeni za wszelką cenę. Świat sztuki był bardzo oporny. A przecież to stamtąd idzie komunikat: to jest ważne, zwróćcie na to uwagę, to ma wartość! Media miały ułatwione zadanie…

S.C.: Właśnie dlatego, że palma wysyła prosty komunikat, jest jak łatwo rozpoznawalny piktogram, hołduje kiczowatym tęsknotom. Trudno uznać ją za elementy całkowicie obcy, każdy wie co to jest palma, marzy o egzotycznych podróżach. Media tego pozytywnego, przaśnego potencjału palmy nie chciały dostrzec. A nasze środowisko nie mogło pojąć, dlaczego sztuczne drzewo miałoby wysyłać jakiś krytyczny komunikat, np. wobec urzędników czy kościoła. Gdyby było przeciwko czemuś, od razu było łatwiej się za nim opowiedzieć.

J. R.: To co było barierą dla ludzi ze świata sztuki, było zaproszeniem dla całej reszty.

S.C.: No tak, palma nie wystartowała opakowana w ukochany przez nas teoretyczny dyskurs. Pamiętam, że sam kręciłem na początku nosem – palma?, na rondzie?, tak po prostu?

J. R.: Nie było kuratora projektu…

S.C.: Może to i lepiej. Rozpoczęłaś od poziomu zero. Palma zaczynała sama obrastać znaczeniami.

J. R.: Nie do końca. Ja uparcie forsowałam swoją opowieść: druga Intifada, podróż do Izraela…

S.C.: Wróćmy na chwilę do tamtej historii, wydaje mi się że mało kto już o niej pamięta. Wiesz, że kiedy patrząc na palmę przestałem mieć jakiekolwiek skojarzenia z tymi opowieściami? Teraz kiedy widzę palmę myślę o pielęgniarkach szturmujących Warszawę, przemarszach górników, LGTB, Krytyce Politycznej, mniejszości afrykańskiej. Moja pamięć nie sięga dalej niż okolice 2007 roku…

J. R.: I to jest cudowne.

S.C.: Ale co się stało z korzeniami tego projektu? Z Twoją podrożą do Izraela?

J. R.: Wiesz, tak działa pamięć. Pojawia się nowy naskórek, stare warstwy znikają. Ale jest ten korzeń. Pojawia się uparcie, kiedy słucham co o palmie opowiadają przewodnicy wycieczek. To zawsze sięga do genezy nazwy Aleje Jerozolimskie.

S.C.: Dobrze. A więc cofnijmy się do 2001 roku. Jak to było?

J. R.: Byłam wtedy w emocjonalnym potrzasku. Czułam, że muszę gdzieś wyjechać na dłużej. Zaczęłam wtedy przyjaźnić się z Arturem Żmijewskim. No i Artur powiedział: lećmy do Izraela! Zarobiłam wtedy jakieś zaskakująco duże pieniądze na puszkach z napojami (projekt „Satysfakcja gwarantowana”, w napojach znajdowało się DNA artystki – przyp. S.C., które sprzedawałam na targach sztuki w Szwecji. Artur zebrał pieniądze na nowy film, które wtedy postanowił roztrwonić na podróż. Wszystko złożyło się idealnie. Pojechaliśmy. Izrael to był wstrząs. Nie chciałam tam nic robić, pracować. Chciałam tylko patrzeć, wyjechałam tam na wakacyjnym luzie, zupełnie bez planu. A tam trwał ostrzał Betlejem, zewsząd docierały do nas odgłosy wybuchów. Mieszkaliśmy w Faisalu, dysydenckim hoteliku w Jerozolimie. Zatrzymywali się tam głównie dziennikarze, nastawieni pro-palestyńsko. My byliśmy wtedy kompletnie nieświadomi politycznie. Pamiętam zapach potu, było strasznie brudno, gryzły nas pchły. Było takie napięcie w powietrzu, że nakrywałam się w nocy kocem i wybuchałam płaczem. Spędziliśmy sporo czasu w Jerozolimie, ale w końcu wynajęliśmy samochód i dość gruntownie zjeździliśmy Izrael. Miałam wrażenie, które pewnie odczuwa większość z nas, podróżujących do Izraela – nie dzieli nas nic, a jednocześnie dzieli nas absolutnie wszystkie. Z drugiej strony poraziło mnie wtedy absolutne okrucieństwo drugiej Intifady. Eksplodowały autobusy. Rosło poczucie winy. Jak siadaliśmy z piwem na ławce w parku po jakimś czasie wybuchała w pobliżu bomba. Uznaliśmy, że ta ławka musi być jakaś feralna! Pamiętam też basen. Zatrzymaliśmy się w hotelu, to musiało być w Cezarei. Sezon jeszcze się nie rozpoczął, basen był pusty, wypełniony szlamem. Powiedziałam Arturowi, żeby robił mi zdjęcia. Rozebrałam się i zanurzyłam się w tym szlamie. Poczułam, że to moment zsynchronizowania się z tym krajem. To jest to, przejście na drugą stronę – mój Izrael roku 2001. Tak to czułam. Leżałam brzuchem do dołu w błocie, ocierając się o kafelki. Po raz pierwszy poczułam się tam dobrze. Kiedy wróciłam do Warszawy nastąpił jeszcze większy wstrząs.

S.C.: Polska nie była już taka jak przedtem?

J. R.: Nie wróciłam do tego samego kraju. Nie dało już się mieszkać w ten sam sposób. Tu jest pusto. A ta pustka domaga się pewnego znaku. Znaku, wokół którego zakrzywia się czas.

S.C.: Zamarzyłaś wtedy o całym szpalerze palm stojących wzdłuż ulicy w Warszawie?

J. R.: Szpaler palm to był żart. Pisaliśmy z Arturem artykuł do Aktivista. Zarabialiśmy pieniądze pisząc wtedy do różnych podejrzanych pism. Straszna była bieda! Artur składał gazetkę dla rolników, zresztą będących politycznie po złej stronie, i tak zarabiał grosze. Pracowaliśmy też dla baru z zupami. Tak czy inaczej postanowiliśmy opisać naszą podróż do Izraela. Było potwornie gorąco, małe mieszkanie w bloku. Chodziłam w kółko po pokoju jak pies. Nie dawałam rady, powiedziałam w końcu, że nie piszmy dalej tego artykułu. Napiszmy, że konkluzja naszej podróży jest taka: szpaler palm powinien stanąć wzdłuż Alej Jerozolimskich!

S. C.: I miałaś projekt!

J.R.: Zaczęłam z tym chodzić. Po galeriach, najpierw do Rastra, później Zachęty, trafiłam do Gazety Wyborczej. W Zamku Ujazdowskim powiedzieli mi że nie mają pieniędzy, ale mogą mnie wesprzeć. I rzeczywiście, udzielali się mocno przez pierwsze lata, to była prawdziwa pomoc. Trafiłam w końcu do miasta, to była końcówka koalicji SLD-UP. Był tam bardzo kulturalny pan, nazywał się Ryszard Mikliński, wiceprezydent. Zawsze rozparty w wygodnym fotelu, słuchał jazzu. Bardzo miły klimat. Mówi mi: „Niech będzie cały Nowy Świat”, a ja na to „Ale ja chciałam Aleje Jerozolimskie”. On „To się okaże”. Oczywiście okazało się że nie mają pieniędzy, ale pomogą mi, Deklarowali, że nie mają z moim projektem żadnego problemu. I wtedy pomyślałam, że coś nie gra, jest za prosto. I rzeczywiście, za moment ówczesna koalicja polityczna straciła władzę. Zdążyli jednak wydać wszystkie potrzebne mi dokumenty.

S.C.: Wyglądało więc na to, że tej sytuacji nie da się już odwrócić, że musi w nią brnąć dalej. Rozumiem, że myślałaś już wtedy tylko o jednej palmie?

J.R.: Tak, o jednej. W przeciwnym razie stawiałabym te palmy pewnie do dziś! Rozważaliśmy jeszcze inne miejsca np. wejście do metra Centrum. Tam jednak palma miałaby charakter bardziej lunaparkowy, z reklamami, ludźmi grającymi na krzesłach etc. Tak czy inaczej, kiedy trafiłam ponownie do miasta miałam już wszystkie pozwolenia. Wcześniej jednak poszłam do bibliotek na Koszykowej i to był nastepny wstrząs!

S.C.: Czego się tam dowiedziałaś?

J.R.: Dowiedziałam się skąd wzięła się nazwa Aleje Jerozolimskie. O tym, że na wysokości Okopowej i Towarowej znajdowała się Nowa Jerozolima.

S.C.: Wiedza o pochodzeniu nazwy tego miejsca przyszła więc później. Znowu perfekcyjnie zadziałały Twoje intuicje…

J.R.: W słowach jest wszystko. Język przechowuje całą pamięć. Ta nazwa też nie mogła być niewinna. Pamiętam, że spociłam się czytając historię, którą nieświadomie dotknęłam. A jest to historia na wskroś polska, pełna żółci. Choć szczęśliwie tym razem bez rozlewu krwi. Historia jest prosta, soczysta. Arystokrata August Sułkowski założył osadę, jako miejsce pracy i handlu dla żydów. Oczywiście ciężko pracowali, więc miejsce to zaczęło świetnie prosperować. Polscy kupcy wściekli się, pozazdrościli finansowego sukcesu, więc pozwali Sułkowskiego do sądu. Wygrali, więc domy zostały rozebrane a żydzi rozpędzeni na wszystkie strony świata. Taka mała polska niegodziwość. Po odkryciu tej historii już naprawdę wiedziałam, że nie ma odwrotu. To już była przede wszystkim kwestia pieniędzy.

S.C.: Jak udało Ci się je pozyskać?

J. R.: Pomógł mi przyjaciel biznesmen, Niemiec, który znał wszystkich ważnych dyrektorów firm w Polsce. Anda Rottenberg udostępniła mi swoje konto. Palmę postawiły tak naprawdę niemieckie firmy: Bayer, Tui oraz norweska Delecta. Oczywiście wszyscy byli później wściekli bo palmy nie dało się w żaden sposób komercyjnie zutylizować. Chyba najbardziej niepocieszone było Tui, jako biuro podróży, które reklamować miało swoje usługi za pomocą czegoś co, jak pisano w Internecie wyglądało jak „ zwecowana szczotka do kibla”. Zostałam nawet wezwana na dywanik do gabinetu dyrektorskiego i musiałam wysłuchać wiele gorzkich słów. Kiedy już postawiliśmy palmę, okazało się że architekt zapomniał, żeby doliczyć VAT. Nie stać nas było na demontaż, nie było już odwrotu!

S.C.: Palma nie miała więc zostać w Warszawie na dłużej?

J. R.: Nie, planowaliśmy że będzie stać na rondzie tylko przez rok. To że palma wciąż tu jest , było efektem serii wypadków. W przeciwnym razie już dawno grzecznie zdemontowałabym ją. Zresztą mieliśmy potworne długi. Pełna partyzantka.

S.C.: Miałaś także inne problemy, związane z samą produkcją palmy.

J. R.: Nasza technologiczna gehenna zaczęła się od tego, że na czas nie dostarczono nam liści. Problem z liśćmi jest taki, że one zawsze wyglądają źle.

S.C.: Palma powstała w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego tam?

J. R.: Wybrałam tę firmę, bo mój dziadek był hazardzistą a ta ona miała swoją siedzibę w Las Vegas. Produkowano palmy pod granicą z Meksykiem. Dwóch meksykańskich pracowników pracowało nad drzewem w jakimś hangarze. Wszystko zrobili świetnie. Ale nie zrobili liści. Od tego zaczęły się prawdziwe kłopoty. To była skomplikowana praca, w Polsce na rondo podjeżdżała co godzinę inna firma – od rusztowania, betonu, rury PCV, kołnierza etc. Dwanaście różnych firm, bardzo precyzyjny grafik. Niektóre rzeczy trzeba było robić w nocy między 3 i 4, kiedy nie jeżdżą tramwaje. Całe noce spędzaliśmy na rondzie. Nadszedł moment, kiedy pień już stał, czekały ekipy telewizyjne a liści wciąż nie było. To była sytuacja jak z „Misia”. W międzyczasie ruszyła ogromna maszyna medialna. Nie byłam na to zupełnie przygotowana. Dziennikarze czekali, a my po całym świecie szukaliśmy liści do palmy.

S.C.: Co stało się z Meksykanami?

J. R.: To był jakiś tajemniczy problem. Właścicielka firmy była poważnie chora. Informowała nas z detalami jakie właśnie zażywa leki, ale o liściach nie było mowy. Coraz bardziej niejasne maile doprowadzały nas do szału. W pewnym momencie daliśmy spokój i postanowiliśmy kupić je gdzie indziej. Znalazłam producenta w Południowej Francji, który robił piękne naturalne liście. To były prawdziwe liście palmy, konserwowane gliceryną. Wyglądały jak żywa roślina, ale były bardzo delikatne. I za krótkie. O metr! Dlatego też palma na początku nazwana została „pietruszką”. Wyglądała strasznie.

S.C.: Nie byłaś wierna czystości gatunkowej palmy? Liście mogłyby być jakiekolwiek?

J. R.: Palma to mutant. Według pierwszej wizualizacji to jest palma daktylowa z liśćmi palmy kokosowej. Chcieliśmy stworzyć drzewo, które czyta się po prostu jako palmę. Nie konkretny gatunek, ale taką zbitkę wyobrażeń. Taką, którą narysuje każde dziecko. Palma, która czaruje. To się nie udało.

S.C.: Udało Ci się jednak zawiązać sojusz różnych ludzi, którzy zaczęli się palmą opiekować.

J. R.: Nie mieliśmy pieniędzy na nic. Na rusztowania, na podnośnik, na nic. Masz coś co ma 15 metrów. Nie jesteś w stanie wejść na górę żeby coś poprawić. Widzisz jak wiatr i śnieg niszczą palmę na twoich oczach. Był środek zimy. Zaczęłam chorować ze zmartwienia. Liście wypadały. Trzeba je było zabierać do Zamku Ujazdowskiego. Dostawałam smsy. Znowu czerwony alarm, liść pod palmą! Wędrowałam z Pragi na rondo, z ronda do Zamku z liściem. I wtedy nagle przyszły nowe liście, te z Meksyku. Były … obrzydliwe! Skonstruowane zostały na drutach zbrojeniowych. Jak zawiał wiatr, to odkształcenie zostawało na zawsze. A jak spadały, to spadały na policjantów. Żarty się skończyły. Palma zagrażała ludzkiemu życiu. W przeciągu pierwszego roku trzy razy wymienialiśmy liście. Bez przerwy tkwiliśmy na rusztowaniu. Poznałam wtedy Żwirka, który był moim sąsiadem, drzwi w drzwi. Zapytał – to Ty postawiłaś tą palmę? Mówię, że tak, ale że mam z tą palmą same kłopoty. Żwirek był wtedy buddystą, powiedział „ok” i zaczął ze mną pracować. I pracuje do dziś. W tym samym, partyzanckim stylu.

S.C.: Jak wyglądały wtedy Twoje relacje z instytucjami sztuki?

J. R.: Do dziś nie mogę wybaczyć instytucjom, że nikt nie wyciągnął do mnie do ręki: słuchaj, wygląda to strasznie, zróbmy coś razem. W końcu to środek miasta, miliony ludzi to oglądają. Nie było nikogo oprócz Andy, która mi pomagała jak mogła. To było jednak nieustanne pasmo cierpień! Około 2005 roku pomyślałam, że wszyscy już wiedzą że na rondzie stoi palma, wiedzą też po co ona tam jest. Trzeba ją więc rozebrać. Zostawić tylko pień. Tak zrobiliśmy. Na pniu zawisł baner „Palma czeka na umowę”. Zniknął tego samego wieczoru.

S.C.: Kiedy nastąpił przełom, jeśli chodzi o zrozumienie Twoich intencji?

J. R.: Kiedy w sprawę zaangażowali się aktywiści. Kaśka Szustow i inni. Zadzwonili, że mam się nie martwić, że zbiorą pieniądze na palmę. Zrobili fajną akcję plażową, w środku zimy. Kostiumy kąpielowe na kożuch. No i świadomość polityczna. Ulżyło mi. Pomyślałam, że o to właśnie chodziło. Ktoś mnie zrozumiał.

S.C.: Chciałaś także zalegalizować palmę, oddając ją po prostu miastu.

J. R.: Tak, już w grudniu 2003 roku, wiedząc że nie mamy pieniędzy na demontaż, postanowiliśmy oddać palmę prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Napisaliśmy piękny list, że palma stała się integralną częścią Alej Jerozolimskich. Myślę, że ten list nie został nawet przekazany Kaczyńskiemu. Z tego co do mnie nie docierało, on szczerze nienawidził tego drzewa. Skoro nikt nie odpowiedział na nasz list, wysłaliśmy drugi – z prośbą o pomoc przy demontażu. Także bez odpowiedzi. Reszta potoczyła się siłą bezwładu.

S.C.: Pojawili się kolejni sojusznicy palmy…

J. R.: Powstał np. KOP – Komitet Obrony Palmy. Mariusz Szczygieł i Agnieszka Kowalska napisali tekst. Długi, piękny esej w „Dużym Formacie”, napisany jak sztuka teatralna. Wtedy poczułam, że mogę uczyć się także od dziennikarzy, którzy wytłumaczą mi co w ogóle palma znaczy.

S.C.: Palma zaczęła równocześnie dojrzewać i krzepnąć politycznie.

J. R.: Jej matka też! Myślę, że w pewnym momencie Kaczyński zdał sobie sprawę, że nie wygra z tym drzewem. Opiekę palmą objęło Miejskie Przedsiębiorstwo Robót Ogrodniczych. Był to najbardziej skąpy sponsor jakiego można było sobie wyobrazić. Udało nam się jednak kupić wtedy tanie chińskie liście, uzbroiliśmy je włóknem szklanym i pomalowaliśmy żywicą. Ale to była gloria! Siła była już wtedy po naszej stronie. To był 2006 rok. Rok później zaangażowała się Giełda Papierów Wartościowych, która sfinansowała remont palmy, takiej jaką znamy dziś. Zaczęły się długie lata negocjacji z miastem, ale już bez rusztowań. Wtedy też rozpoczęły się wszystkie oddolne akcje pod palmą, od Greenpeace po śluby i tańce samby. Ukoronowaniem tych wydarzeń było umieszczenie na palmie kufiji w 2011 roku. Do głosu doszło pokolenie, które jest doskonale świadomie polityczne. Prawie dziesięć lat wcześniej starsze panie komentowały, że to żydowskie aleje, więc żydzi sobie palmę postawili. A tu akcja z zupełnie innego porządku, inna świadomość – piękna blondynka na palmie zawieszająca kufiję jako protest przeciwko wizycie polskiego rządu w Jerozolimie. Wiele rzeczy stało się z nami w międzyczasie: z Polską, z zakreśleniem horyzontów politycznych.

S.C.: Czy są granice zawłaszczenia palmy? Wyobraź sobie sytuację, że palmę używa grupa osób, reprezentując poglądy z którymi nie chcesz się utożsamiać – ksenofobię czy nacjonalizm.

J. R.: Zawsze dręczy mnie to pytanie. Pomyślałam jednak, że prawica boi się palmy nie dlatego, że palma jest nieokreślonym, egzotycznym obiektem, ale dlatego że palma jest naładowana poczuciem humoru. I to ratuje ten projekt.

S. C.: No tak, palma nie jest nawet czysta gatunkowo! Ale mówiąc poważnie, palma jest skutecznym narzędziem. Można miotać nią postulaty. Jest rozpoznawalna, ma już duże, oddane grono przyjaciół z różnych środowisk. Zastanówmy się więc co można zrobić żeby ta, jak to określiłaś na początku naszej rozmowy, bezczelna dziewczyna nie musiała wyjechać z Warszawy?

J. R.: Dzisiejszy marsz z liśćmi to bardzo ważny krok. Wpisujemy palmę w zupełnie inny obieg wydarzeń. Możemy naprawdę zacząć rozmawiać o jej przyszłości. Jeszcze rok temu usłyszałam od urzędnikom, że palma to jest mój prywatny problem. A to przecież jest jedna przestrzeń, wszyscy z niej korzystamy!

S. C.: Jaki jest więc plan?

J. R.: Nie należy palmy sprzedawać miastu, nie może też trafić do żadnej prywatnej kolekcji. Musi być w rękach publicznej instytucji. Musi mieć kuratora. Jest także grupą osób, która powinna być coś jakiś czas opłacona za prace techniczne przy palmie. Doskonale byłoby dysponować także dodatkowym budżetem na porządne warsztaty i różne akcje wokół palmy. Trzeba wspomóc aktywistów, którzy latami za darmo wspierali ten projekt. Myślałam też o wytyczeniu przejściu dla pieszych, tak żeby do palmy można było bezpiecznie dojść. A przede wszystkim, palma powinna być wspólna. Jeśli ktoś chce ją użyć, niech ją używa. Ktoś chce postawić mównicę, zaprojektuj ją, powiedz jak długo chcesz ją używać. Ktoś chce postawić ołtarz na Boże Ciało, proszę bardzo! Neon „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich”? Oczywiście. Na tym powinna polegać kultura w mieście. Powinna rozrastać się jak roślina.

S.C.: Czy teraz kiedy mieszkasz w Londynie udało Ci się nabrać dystansu do palmy?

J. R.: Nie. Ale już nie budzę się już rano zlana potem z myślą, co się z nią dzieje.

S.C.: Opowiedz więc na zakończenie nad czym teraz pracujesz, mieszkając zagranicą?

J. R.: Ma to również związek z palmą. Połączyłam sobie w głowie dwie tradycje. Odkryłam, że sztuka publiczna to nie tylko działanie socjalne, ale także te związane z zmianą krajobrazu. Nie tylko praca z ludźmi w imię jakiejś idei, z jasno zarysowanym celem czy problemem, ale także przekształcenie terenu.

S.C.: Może to rozdzielenie w naszej rodzimej praktyce artystycznej wynika z błędnej recepcji sztuki ziemi, jako czegoś w rodzaju niewinnego malarstwa pejzażowego przeniesionego w trzeci wymiar. Sztuka ziemi, od samego swojego początku w latach 60., była bardzo polityczna, związana z tematami własności, ekologii, radykalnej kartografii, przemian na obrzeżach miast itp. To nie było po prostu sprawianie przyjemności lokalnym społecznościom. Może stąd moja osobista fascynacja twoimi projektami, które są dla mnie odwołaniem do najlepszych tradycji sztuki ziemi. Ale wróćmy do Londynu…

J. R.: Po palmie zrozumiałem, że każde działanie w przestrzeni publicznej jest działaniem dogłębnie politycznym. „Dotleniacz” zrobiony już był z pełną świadomością. To co mnie jednak najbardziej porywa to rzeźba terenu. Masz kawałek ziemi i sprawiasz, że on zaczyna mówić. Taka ziemia, która mówi. Nowy projekt powstanie przy okazji Frieze Art Fair w Londynie. To będzie pole, które dymi, okadza publiczność targów sztuki. Ludzie w takim miejscu oczekują na cud. Prozaiczny cud, ktoś przyjdzie i kupi twoją prace. W międzyczasie okazało się jednak że moja córka Róża jest chora. Cud nabrał innego znaczenia. Nie był już związany z oczekiwaniem na kolekcjonera, ale z czymś skutecznym, potężnym, czymś co musi się wydarzyć w dużej skali. Chciałabym żeby ziemia prosiła o cud. Dążę do uruchomienia języka ziemi, w tym benjaminowskim sensie – języka który nie jest narzędziem komunikacji ale jest bezpośrednią łącznością ze światem czy też z siłami, które są poza zrozumieniem ludzkim. Może i z Bogiem, jak chciał Walter Benjamin. Chciałabym uzyskać efekt dymiącej ziemi, delikatnej mgły z kadzideł spowijającej ludzi. Będzie tam także ukryty językowy kod, którego pewnie nikt nie zobaczy. To prywatna tajemnica. Wpiszę kabalistyczne imiona jednego lub dwóch aniołów- odpowiedzialnych za oczy i uzdrawianie. Imiona te zostały zapisane podczas widzenia kabalisty, mistyka i alchemika, który nazywał się Baal Shem of London. Był chasydem, rabinem, alchemikiem. Urodził się w Podhajcach, przewędrował przez polskie ziemie, Niemcy. To był koniec XVIII wieku. Wylądował we Wschodnim Londynie, gdzie bardzo dobrze się poczuł. Dokonał tam wielu cudów, ale większość z nich nie było dla mnie specjalnie interesujących. Jeden z nich jednak mnie zafascynował. Pościł przez sześć tygodni, znaleziono go w domu siedzącego na srebrnym tronie z łańcuchem na szyi. Na kolanach trzymał księgę w której zapisywał kabalistyczne imiona aniołów. Pomyślałam, że o to chodzi! Trzeba to użyć. Imiona aniołów zostaną wypisane dymem w londyńskim Regent’s Park.

S.C.: Palma działa podobnie jak oczyszczający dym z Londynu, to także wołanie o cud. Cud dla miasta Warszawa.

J.R.: Dzisiaj to poczułam, widząc małą, zaangażowaną grupkę ludzi niosącą liście. To wszystko jest jak opieka nad jakimś bardzo delikatnym, szalenie czułym organizmem. Pozostaje nam tylko upór i cierpliwość.

Zamknij