Więcej tlenu
2007, Magda Raczyńska

Plac Grzybowski. Centrum Warszawy, stolicy czterdziestomilionowego kraju. Trójkątny skwer, którego kąty nijak nie sprowadzają się do 180 stopni. Z jednej strony dość monumentalny kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych, w którego podziemiach jeszcze do niedawna znajdowała się Księgarnia Patriotyczna „Antyk”, znana ze sprzedaży antysemickich wydawnictw. Obok Teatr Żydowski, a za nim synagoga im. Małżonków Nożyków i inne instytucje gminy żydowskiej. Następnie nowoczesne biurowce. Resztki małych sklepików, w których wciąż można kupić rurki, krany i sznurki, naprawić od ręki zamek w samochodzie popsuty przez nastoletniego włamywacza, czy dopasować uchwyty do szafek w kuchni. Dwa lub trzy bloki z wielkiej płyty, odmalowane w radosnym, pastelowym stylu wczesnej III RP. Znany sklep z farbami i klejami. Przystanek taksówek. Budka parkingowa. Ulica Próżna, czyli ostatni nieodbudowany po wojnie fragment miasta. Pośrodku tego wszystkiego łysawy, zapomniany ni to park, ni to skwer. Pomiędzy drzewami kilka upstrzonych ptasimi kupami ławek, na których przesiadują lokalni pijaczkowie, ustawionych wzdłuż upstrzonych psimi kupami chodników, którymi przechadzają się starsze panie z pieskami, omijające hałaśliwych izraelskich nastolatków, odbębniających pod opieką przystojnych ochroniarzy obowiązkową wycieczkę do cmentarzyska ich dziadków i babek. Pamiętam, jak kiedyś, nie wiedząc, że moja znajoma doskonale mówi po hebrajsku, krzyczeli do nas, że mieszkamy w strasznie brzydkim kraju. Nieco dalej Instytut Austriacki z jego dość, jak na konserwatywną stolicę, odważnym programem artystycznym. I otaczające go, stare pawilony na Marszałkowskiej, czyli najtańsza wersja czerwonych latarni, przesiąkniętych zapachem kebabów.

W centrum Warszawy mieszkam od wielu lat. Dobrze znam zarówno najbardziej obskurne i zasikane części bliskiej Woli, czyli tak zwany „trójkąt bermudzki”, wchodzący niegdyś, podobnie jak plac Grzybowski, w obręb warszawskiego getta, jak i nieco przyjemniejsze okolice placu Zbawiciela. Myśląc o placu Grzybowskim, przez który często przechodzę, wyobrażam go sobie jako wielki bąbel i kitwaszące się w jego wnętrzu, skonfliktowane ze sobą narracje. Albo jako zapyziałe, duszne archiwum, pełne pajęczyn niepostrzeżenie oblepiających twarz i ręce. Rozlokowane w jego przestrzeni opowieści i tożsamości tłuką się między sobą niczym Pawlak z Kargulem. Żydzi z katolikami. Panie z pijaczkami. Pijaczki z przechodzącymi. Młodzi ze starymi. Drobni sprzedawcy i rzemieślnicy z rynkiem kapitałowym. Polacy z Izraelczykami. Od lat zacięte, niezdolne do przypomnienia sobie, kto zaczął i kto jak odpowiedział. Powojenne, postkomunistyczne zaplecze Śródmieścia, posttransformacyjne zadupie, pakamera stolicy, od której odwróciło się wszystko, co tętni życiem.

W to wszystko wchodzi ze swoim surrealistycznym stawem Joanna Rajkowska. Znana, dojrzała artystka, autorka palmy na rondzie de Gaulle’a. Po kilku latach walki o zachowanie tejże właśnie palmy w pełni świadoma możliwych kłopotów wiążących się z interwencją w warszawską przestrzeń publiczną. Mimo to decyduje się zrealizować następny projekt, wykonać następny gest, zdawałoby się raczej pusty, pusty niczym bąbelki tlenu wydostające się z dna zaprojektowanego przez nią stawu. Po co?

Ano po to, by odblokować naturalną grę pomiędzy miejscem jako pewnym idealnym konstruktem, wyobrażonym systemem z jego niepodważalnymi regułami – a faktycznie przeżywaną przestrzenią. Czy raczej rozmaitymi przestrzeniami, aktywizowanymi przez różne, często konkurencyjne, nie zawsze wzajemnie negocjowalne, ale też niekoniecznie ustawione do siebie w opozycji praktyki. Jak by powiedział francuski filozof Michel de Certeau: praktyki życia codziennego. W tym sensie projekt Rajkowskiej, zamiast koncentrować się na modernistycznej relacji pomiędzy artystką a wykonanym przez nią dziełem sztuki, skupia się raczej na dynamice relacji pomiędzy jej projektem a jego publicznością, tudzież publicznościami, a zarazem możliwymi działaniami, które w ramach tej sytuacji mogą się wydarzyć. Bo też praca Rajkowskiej nie sprowadza się do materialnego obiektu, czyli do wstawienia w przestrzeń placu Grzybowskiego stawu z jego nenufarami, otaczającymi go ławkami, bąblami powietrza i mgiełką na powierzchni. Interwencja artystki dotyczy raczej relacji pomiędzy rozmaitymi praktykami to miejsce konstruującymi, jest próbą zdynamizowania tego, w jaki sposób jego przestrzeń jest tworzona na co dzień.

fot. Konrad Pustoła i Joanna Rajkowska
Nie ma to przy tym nic wspólnego z pozytywistyczną wizją, samozwańczą misją artystki idącej w lud, niosącej kaganek oświaty, walczącej o to, żeby ludziom żyło się lepiej. Choć oczywiście też trochę tak, bo Rajkowska, jako osoba wrażliwa, mocno reaguje na agresję, nietolerancję, czy żarłoczny radykalizm. Jednak jej sztuka daleka jest od publicystycznego zacięcia, dosłowności, czy zajmowania pozycji obserwującego z zewnątrz, oświeconego rozumu. Staw na placu Grzybowskim, tak jak wcześniej palma na rondzie de Gaulle’a, nikogo nie osądza, nie wskazuje winnych, nikomu nie oddaje sprawiedliwości, nie staje po niczyjej stronie, nie faworyzuje żadnej tożsamości, interpretacji, wizji historii czy przeszłości. Artystka nie zeskrobuje psich kup z chodników, nie nawraca lokalnych pijaczków, nie przekonuje izraelskich nastolatków, że Polska to piękny kraj. Jedyne co robi, to dodaje kolejny element do zastanego i, co ważne, przeżywanego przez nią samą, jako mieszkającą nieopodal warszawiankę od lat, miejskiego pejzażu. Nadpisuje na powierzchni już istniejącej coś, co sprawia, że wcześniejsze praktyki zaczynają mieć nowy, nieprzewidywalny punkt odniesienia, niejednoznaczny kontrapunkt. I właśnie to schizoidalne rozszczepienie dotychczas spójnych, wydawałoby się, przekonań i działań, ujawnia ich destrukcyjną, duszną fiksację. Świeże powietrze wpuszczone do zatęchłego archiwum nie służy wprowadzeniu jeszcze ściślejszego porządku i kontroli. Wywołuje raczej zawrót głowy, szum i dzwonienie w uszach, generalne rozedrganie organizmu nagle przepełnionego tlenem. W tym sensie Joanna Rajkowska nie pokazuje w jaki sposób plac Grzybowski powinien być praktykowany, by stał się przesyconą pozytywną energią przestrzenią współczesnego miasta. Pokazuje po prostu że może być praktykowany inaczej. Że jedno miejsce może być realizowane na różne sposoby. Że jeden plac może gościć obok siebie rozmaite, niekoniecznie kompatybilne narracje. I że zbiorowość żyjąca w jednej przestrzeni nie musi być, o czym przypomina filozof Maurice Blanchot, homogeniczną wspólnotą.

Przyjmując jednak, za artystką, że przestrzeń nie jest neutralna, jednoznaczna ani obiektywnie oczywista, warto przyjrzeć się temu jak Dotleniacz będzie funkcjonował przez dwa miesiące swego efemerycznego istnienia. Parafrazując architekta Bernarda Tschumiego można bowiem powiedzieć, że ten piękny staw na placu Grzybowskim nic nie znaczy bez konkretnych, codziennych działań i praktyk, które dopiero nadadzą mu sens.

Zamknij