Tylko miłość
2004, Wywiad Tomka Fudali

Magazyn Sekcja

Tylko miłość
O akcji w warszawskim Szpitalu Wolskim rozmawia Tomek Fudala

TF: W zarośniętym parku przy szpitalu wolskim niepokojące wrażenie sprawiają opuszczone pawilony, krzaki i tajemnicze ścieżki… Musiałem kilku kolejno spotkanych osób pytać o drogę do baru Smaczek. Zdziwieni nieco pracownicy wskazali mi pawilon 11 i tak odnalazłem miejsce Twojej najnowszej akcji.

W jakich okolicznościach trafiłaś do tego tajemniczego miejsca i jak się narodził pomysł akcji?

JR: W Szpitalu Wolskim mieliśmy pracownie w starym, opuszczonym pawilonie, w którym kiedyś mieścił się oddział chorób wewnętrznych. Traktowałam to miejsce raczej jak magazyn, nie mogłam tam pracować, bo toksyny wibrowały w ścianach. Poza tym nie było ogrzewania, więc panowała straszna wilgoć. Postanowiłam w końcu przenieść rzeczy do starej pracowni na Pradze, którą zamieszkują moi przyjaciele i nie mieli nic przeciwko temu, żebym trzymała tam moje prace.
Podczas przeprowadzki (a był to luty) zatrzasnęliśmy przez pomyłkę kluczyk w środku samochodu i staliśmy bezradnie na zewnątrz z jamnikiem, któremu było coraz bardziej zimno. Nie było sensu wracać do pracowni, tam ziąb był jeszcze bardziej przejmujący, więc zaczęliśmy szukać jakiegoś schronienia. Przypomniało mi się, że w pobliżu widziałam kiedyś napis „bufet”, więc poszliśmy w tym kierunku. Odnaleźliśmy pawilon gastronomiczny, weszliśmy po schodach i zobaczyliśmy jasne, ciepłe pomieszczenie pełne dziwnych bibelotów. Jamnik był zachwycony, tym bardziej, źe wpuszczono go nawet do kuchni. Był tak podniecony, że przestał reagować na nawoływania. Spędziliśmy tam prawie 3 godziny. Było ciepło, najedliśmy się za niewielkie pieniądze, zafundowliśmy sobie nawet pudełko galaretki w czekoladzie. Za oknem robiło się granatowo, na pobliskie drzewa zlatywały się gawrony. Pani za barem nie wyganiała nas i o nic nie pytała. Była pogodna i jakoś wpisana w ten bufet. Wydawało się, że stanowi jego część. Było nam dobrze.
Pomyślałam, że dobrze byłoby być kimś tak wpisanym w kontekst miejsca jak ta kobieta. Tak do czegoś przynależeć. Dobrze byłoby również to popołudnie odtworzyć, prześledzić szlak Tofiego, który dokładnie obejrzał i obwąchał wszystkie pomieszczenia, nagrać i wzmocnić dźwięki dobiegające zza okna i dać innym do zjedzenia te same naleśniki i pierogi.

Skąd wziął się tytuł zdarzenia?

Z napisu, jaki ceramiczny murzynek miał na klatce piersiowej. Znaleźliśmy go w barku na półce. Pani bufetowa pozwoliła nam dotknąć wszystkiego. Napis „TYLKO MIŁOŚĆ“dobrze opisywał zachwyt jamnika.

Czy trudno jest wcielić się w rolę bufetowej?

Nie, nie mnie. Jest we mnie pewien mechanizm, algorytm, który zaczyna działać, gdy znajdę się w sytuacji wymagającej grania roli, wcielania się w jakąś osobę, przejmowania funkcji. Lubię takie momenty, sprawiają mi przyjemność. Z ulgą porzucam „siebie“. Mówię czyimś językiem, powtarzam czyjeś gesty, żyję czyjąś codziennością. Fakt, że pożyczam jedynie skórę pozwala mi czuć się w niej swobodnie. Ktoś mi daje np. jeden dzień, parę godzin życia „równoległego“ do mojego.

Chociaż miałaś drobne kłopoty z obsługą ekspresu do kawy, to poza tym szło Ci wyśmienicie. Czy miałaś okazję wcześniej pracować w podobnej roli?

Miałam. Kiedy byłam w Nowym Jorku, pracowałam w małym barku na SoHo. Nazywał się Lucky. Był to mały rodzinny biznes, sprzedawaliśmy soki z warzyw i owoców z przedziwnymi dodatkami, sokiem z trawy pszenicznej, algami morskimi, spiruliną i takimi tam bio spidami, wszystko za straszne pieniądze. Mieliśmy też ultra naturalne kanapki. Praca była ciężka, bo wszystko trzeba było robić ręcznie, np. mielić trawę pszeniczną w maszynce do mięsa. Pamiętam, któregoś dnia przyszedł tam właściciel pobliskiej galerii, bardzo dobrej zresztą, z którym rozmawiałam dzień wcześniej. Nie poznał mnie. Patrzył na mnie i mnie nie widział. Widział sprzedawczynię soku z marchewki (poprosił o podwójną marchewkę, pamiętam po dziś dzień).

Jak udało Ci się przekonać administrację szpitala do swojego pomysłu?

Bufet nie podlega bezpośrednio administracji szpitala, było prościej. Właścicielka bufetu chyba lubi takie rzeczy, więc nie stawiała przeszkód. Liczyliśmy również, że przyniesiemy Smaczkowi dochód.

Skąd się wziął jamnik z małą kamerą na grzbiecie i dlaczego nie machał ogonkiem (to pytanie było często zadawane przez uczestników całego wydarzenia)?

Jamnik był po części przyczyną całego wydarzenia. A dokładnie – jego zachwyt. To mogła być jedna z jego ostatnich przygód w życiu, bo Tofi ma już 14 lat. Więc kiedy postanowliliśmy odtworzyć wszelkie szczegóły owego popołudnia, łącznie z dźwiękami dochodzącymi zza okna, jamnik okazał się jednym z głównych bohaterów. A nie machał ogonkiem, bo nikt już nie macha ogonkiem w wieku 98 lat.

Słynny obraz Maneta – smutna kobieta stoi za barem i rozmyśla. Ty uwijałaś się jak w ukropie: widziałem jak nosiłaś ciężkie stołki barowe. Jak wygląda świat zza lady w szpitalnym barze?

Cała energia jest kierowana na tego, kto przyjdzie. Dlatego chciałam przez chwilę być bufetową. Mechanizm zachowania jest skodyfikowany i prosty: wyrażone życzenie, odpowiedź, usługa. Nie ma miejsca na prywatność, a z drugiej strony czlowiek zwierza sie z takiej ludzkiej potrzeby – np. pragnie pierogów!!! I trzeba mu je natychmiast przynieść.

Goście oszaleli na punkcie małego murzynka ustawionego na kontuarze. W oczy rzucały się złocone bibeloty, obrazy, suche bukiety etc. Czy ingerowałaś jakoś w wystrój baru, czy też potraktowałaś go jako gotową scenografię?

Nie przesunęłam jednego wazonika. I nie przynioslam niczego. Ja nie tworzę miejsc. One już są. Wszystko jest gotowe. Jedynie murzynek został lekko przemieszczony, bo miał wymalowany tytuł akcji na piersi, chciałam, żeby było widać, że nawet tytuł jest cytatem.

To nie była Twoja pierwsza akcja związana z wykonywaniem codziennych, prostych czynności… Pamiętam akcję w Galerii XX1, ale nie miałem okazji uczestniczyć w tej, którą prowadziłaś w Berlinie. Obserwując Twoją działalność można zauważyć, że lubisz sztukę bliską praktyki życiowej i codzienności.

Jest to pochodna potrzeby bliskości z innymi ludźmi. Nie bezpośredniego kontaktu, nie rozmowy, nie zwierzeń i grzebania się w intymności, ale po prostu czyjejś obecności. Albo takiej prostej relacji, w której ktoś czegoś chce i to ode mnie dostaje. Na co dzień ludzie mnie strasznie męczą, szcególnie teraz, kiedy nie jestem zbyt zdrowa. Chcą rozmawiać, opowiadają, chcą słuchać. Po każdym spotkaniu czuję, że jestem wyczerpana. Izoluję się jak mogę. Ale tęsnię za ludźmi. I szukam takich spotkań, w których nie trzeba się porozumiewać.

Edward Krasiński powiedział, że nie potrafi juź nawet sprzątać swojej pracowni, bo za co by się nie wziął, to tworzy sztukę. Jak mu upadnie kawałek sznurka, to upadnie w taki sposób, że od razu staje się małym dziełkiem sztuki. Czy trudno jest tworzyć sztukę tak bliską codziennych sytuacji i widzów jak Twoja?

Edward Krasiński osiągnął zapewne taki permanentny stan umysłu, który pozwalał rozpoznawać każdą sytuację jako sztukę. Myślę, że wiem o czym mówił, było mi dane przeżyć to parę razy w życiu. To jest bardzo przyjemne.

Ja potrzebuję człowieka naprzeciwko. Dlatego starannie przygotowuję kontekst spotkania. Nie nazywałabym tego sztuką; myślę, że to jest sens innego rzędu, innego rodzaju. Chciałabym, żeby ktoś, kto przychodzi, czuł się dobrze – wtedy podczas spotkania powstaje zupełnie nieuchwytna wibracja. Spotkania z ludźmi to zawsze delikatna materia, więc nie jest to proste.

Bardzo odważnie w codzienność mieszkańców Warszawy weszła palma. Setki artykułów, komentarzy medialnych oraz takich, które można usłyszeć na ulicy – dzięki temu wiemy, co o niej sądzą mieszkańcy miasta. A jakie jest Twoje „życie z palmą”. Czy nadal sprawia kłopoty?

To już półtora roku, więc życie bywało różne. Przez cały ten czas czułam się odpowiedzialna za stan projektu, więc mój ogląd sytuacji jest nieco inny, zatruty problemami, które są w istocie marginalne. Przez wiele miesięcy utrzymywaliśmy palmę przy życiu siłami przyjaciół, teraz jednak, kiedy przejęło ją miasto, nie mamy nawet uprawnień, aby się nią opiekować. Sił zresztą też nie. Palma jest bezpańskim projektem, bez kuratora, bez porządnego budżetu, faktycznego wsparcia instytucjonalnego. Każda naprawa korony była przedsięwzięciem logistycznym: pozwolenia, rusztowania albo podnośniki, generatory prądu, transport, wiele godzin pracy na wysokości.

Palma jest cięźarem. Chciałabym aby była jak najszybciej zdemontowana, bo ani władze miasta ani CSW, ani żadna inna instytucja nie zatroszczą sie o jej los, a ja nie chcę patrzeć jak niszczeje. Palma obnażyła wiele strachu i obojętności. Najciekawsze jest jednak to, że projekt nigdy nie doczekał się tekstu krytycznego, a nawet rzetelnej recenzji. W pewnym sensie pozostał jedynie wydarzeniem społecznym. Myślę, że „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich“ są przede wszystkim niezrealizowaną utopią. Ale to dłuższa historia.

Udało Ci się to, co nie udało się sir Normanowi Fosterowi. Jego biuro architektoniczne poniosło klęskę i projekt Metropolitana został zmieniony pod naciskiem radnych Warszawy. Czy artysta działający w przestrzeni publicznej musi być przebiegłym politykiem?

Być może powinien. Mnie się udało nie dlatego, źe uprawiałam politykę. Był to splot okoliczności. Jedna ekipa rządząca Warszawą odchodziła i chciała zostawić przykry prezent następnej. Wypowiedzi p. Lecha Kaczyńskiego tuż po objęciu władzy wyraźaly w sposób jednoznaczny jego niechęć i niezrozumienie dla projektu. Traktował to jako polityczny (!) precedens, którego w przyszłości należy unikać.

Zamknij